Smok na ratunek duszy kaprala

Lojalność jest pierwszą lekcją, jakiej uczy się każdy żołnierz. Na szczęście to miał opanowane od najmłodszych lat. Nikt nie zdecydował się jednak powiedzieć mu jak bardzo to potrafi uzależnić. Jego starszy brat John zajmował się wszystkim odkąd tylko pamiętał. Organizacją, kontaktami, finansami. Maxwell po prostu cieszył się, że może mu służyć. Nigdy nie czuł się na równi z bratem, choć emocjonalnie nie posiadał ani jednej bliższej osoby. Był jego skarbem, jego idolem. Chciał go bronić, chciał mu służyć i robił to jak tylko mógł, a John odpłacał mu troską i dobrocią. Nic nie mogło ich rozdzielić, jedynie jednej kobiecie na ziemi udało się wyrządzić uszczerbek na ich relacji, a nawet i on nie był na tyle silny, żeby zniechęcić Maxwella do jego brata. Mówiono mu, że to małżeństwo polityczne, jednak już zawsze ściskało go serce, kiedy widział jak miłość jego życia jest obejmowana przez jego własnego brata. Dlatego też postanowił nie musieć patrzeć i skorzystał z najbliższej okazji.
Ojciec zawsze powtarzał im o wartościach własnego kraju, honoru, patriotyzmu. Maxwell ich nie negował, ale nie czuł się zbytnio zobligowany, co doprowadziło go do pierwszej, poważnej, samodzielnej decyzji. Zamiast przyłączyć się do sił narodowych, jak podpowiadał mu brat, czy zaangażować się w politkę i edukację, na co naciskał ojciec, on dołączył do korpusu międzynarodowego, który jeszcze wtedy nie cieszył się zbyt dobrą sławą.
Lata w wojsku były jego najlepiej spędzonymi latami. Zyskał sławę, zyskał szacunek i przede wszystkim - pierwszy smak wolności. Brak poczucia bycia zamkniętym w domu  dla lalek było zdecydowanie powiewem świeżości. Jego wielkość sprawiała, że od zawsze czuł się jak toporna, masywna skała. Szczególnie wśród towarzystwa. Przerażało go to. Z jego krępą postawą i marchewkową czupryną wiedział, że nie ma się jak schować, że nigdy nie będzie miał jak uciec. Wojsko dało mu możliwość stania się osobą, która już nigdy nie musiała uciekać. Tam właśnie zapuścił brodę, która towarzyszy mu do dziś. 
Zarówno jego zmysł taktyczny jak i umiejętności walki zostały szybko zauważone przez jego podwładnych, znajomych… Ale jeszcze szybciej narażone na nią były jego ofiary. Gdziekolwiek się pojawił, zaczynały się legendy o człowieku tak okrutnym, że mógłby być zwierzęciem. Pojawiło się wiele wersji jego imienia, jednak te które najczęściej były używane w okolicach Londynu to Niedźwiedź Północy lub po prostu Rzeźnik.
Bardzo długo odmawiał posiadania smoka. Jego zdaniem nie było lepszego uczucia od możliwości patrzenia na swojego przeciwnika. Jeśli walka nie była równa, nie było nawet po co próbować. Właśnie to nastawienie sprawiło, że nigdy nie został sierżantem. Kiedy coś było w jego mniemaniu “za proste”, tracił zainteresowanie. Zarówno lekceważące nastawienie do smoków, jak i ogromna potrzeba pieniędzy w domu sprawiła, że kiedy tylko miewał okazję, pozbywał się zdobycznych, niezarejestrowanych okazów. Czasami trafiały w ręce kupców, czasami naukowców… To nie miało znaczenia w obliczu wiadomości, że jego ojciec umiera, chociaż prawdą było to, że gdzieś tam w sercu wiedział, że robi to dla jego muzy. Z praktycznym podejściem Johna każdy smok był smokiem użytkowym bądź bojowym. Maxwell twierdziłby podobnie, gdyby nie zauważył pasji swojej ukochanej. I tak, naprzeciw prawu, oddawał wszystkie jaszczurze cuda, na których udało mu się położyć łapska w nadziei, że któryś z eksperymentów będzie stanowił dla niej idealny prezent.
Nigdy nie mógł być pewien czy pogarszający się stan ojca był w ogóle prawdą. Misji nigdy nie było za mało. Był potrzebny w zbyt wielu miejscach na raz. Tylko i wyłącznie to sprawiło, że przyjął w końcu smoka służbowego. 
Kiedy tylko usłyszał wiadomość o pogorszeniu się stanu ojca, nie patrzył na nic, wrócił. Ku jego rozdrażnieniu, nie zdążył nawet na pogrzeb. Czekała na niego za to… Potencjalna małżonka. Swoim dobrem i łagodnością, osmańska piękność zwaliłaby z nóg każdego… Poza tym jednym gburem. Słyszał jakieś tam szmery Johna, że to byłoby korzystne, ale dlaczego w takim momencie? Nie chciał spędzać tu ani sekundy dłużej. Nie chciał zawodzić ostatniej osoby, która na niego liczyła. Ceremonia odbyła się szybko. Nie miał czasu poznać swojej żony. Nie chciał mieć czasu. Nie zraził jej jednak w żaden sposób. Przez długi czas podejrzewał, że nie istnieje sposób na urażenie jej. Ani mrozy, ani wojskowe racje, ani jego chłodne traktowanie. Nic nie przeszkadzało jej obsypywać go miłością. Postanowiła jechać z nim gdziekolwiek tylko on zdecyduje się być, dodatkowo z jakiegoś powodu wszędzie wciskała swoje wschodnie, pacyfistyczne idee. Ironicznie, nie było do tej pory lepszego sposobu na wydobycie z niego agresji, którą uwalniał na polu walki, na którym spędzał teraz znacznie dłużej. Dla jego przełożonych nie było lepszej wiadomości. Zarówno jego powrót, jak i nowy zapał przyjęty został ekstatycznie. Niemal od razu został mianowany kapralem.
Mijały lata, które dla Maxwella zlewały się w jedność. Pierwsze dziecko, kłótnie, nowa misja, drugie dziecko, kłótnie. Nigdy. Nie kończące się. Kłótnie. Nie miał pojęcia jakim cudem nie poddała się. Jak nie był w stanie złamać jej jak reszty, dlaczego… Dlaczego go wciąż kochała? Cały czas powtarzała mu, że wierzy w jego miłość, że walki wkrótce się skończą i stanie się tym, jakim go widzi, a on… Nauczył się ją szanować. Podziwiać. Chociaż nigdy nie będzie partnerką do rozmów, on nigdy nie będzie się nią zajmował. Wiedzieli to oboje, ona zaakceptowała to już dawno. Podczas tej realizacji usłyszał bardzo charakterystyczne chrupanie. Nie było jak, nie było gdzie uciekać. Smoki wiązały się sercem duszą ze swoim przeznaczonym jeźdźcem, a los chciał, że nowe smoczątko wykluło się właśnie tu. Tuż przed najważniejszą operacją. Dlaczego? Dlaczego musiało zepsuć jedyny spokojny moment od dawna? Skąd ona miała je tutaj? Niektórzy mówili, że smoki wiążą się z tymi, z którymi poraz pierwszy nawiążą kontakt wzrokowy, niektórzy że przeznaczone sobie indywidua oddziałują na siebie na tyle silnie, że istotka nie wykluje się bez swojego jeźdźca w pobliżu. Więź tą symbolizowała zmiana smoczęcych oczu z własnych na dokładną kopię swojego właściciela. Maxwell próbował na nie nie patrzeć, a jego żona tłumaczyła się, że jajo jest prezentem od ojca, który usłyszał, że przebywa na terenach wojennych. Jedynym, co powiedział do żony było “jest twój”, jednak na nią patrzyła już para zielonych oczu. Dużo łagodniejsza od tych oryginalnych.
Chociaż smoczątko robiło wszystko, żeby dostać się do swojego pana, jego żona, mając już dwa szkraby pod skrzydłami, idealnie poradziła sobie z jego wychowywaniem. Pierwszy tydzień spędził jak w bajce, jednak w głowach obu jego “rodziców” było coś innego. Eskalacja rozwijającego się konfliktu. To miała być jedna z ostatnich bitew. Nikt nie wątpił w chwałę Wielkiej Brytanii, a jedynie… W konieczność przemocy. Mówiła mu, jak zawsze, że ma nie być okrutny. On mówił jej, jak zawsze, że robi tylko to, co konieczne. Ona płakała, jak zawsze, a za nią szedł korowód zwierząt i dzieci… Poza tym jednym jaszczurem, który patrzył się w niego dobitnie, jak krzywe zwierciadło. Nie znosił tego wzroku nie dlatego, że widział siebie. Było tam coś, czego już nigdy nie odzyska. Niewinność. 
Przygotowując się do lotu szybko zapomniał o tym, co stało się gdzieś tam, w innym świecie. Wiedział, że teraz jego czyny naprawdę mają znaczenie, że dzięki niemu zarówno jego prywatna królowa jak i ta sprawująca pieczę nad narodem będą bezpieczniejsze, bardziej wpływowe, dumne. I on będzie częścią tej chwały. Teraz, po latach, nie pamiętał co konkretnie zdarzyło się tamtej nocy. Pamiętał szok i smród spalonych ciał. Czy jego smok z tamtego okresu zionął ogniem? 
Czy to, że w tamtym momencie nikt nie odrąbał mu głowy było szczęściem, czy nieszczęściem nie sposób oceniać. Na pewno było cudem. Ktoś, kto stał tak długo w takim chaosie powinien być martwy. Żałował, że nie umarł w tamtym momencie, chociaż wtedy nie byłby w stanie się z nią odpowiednio pożegnać. Dlaczego ona pojawiła się na samym polu bitwy? Głupia. Głupia, głupia… Nie potrafił się już na nią złościć. Ale nadal nie potrafił pozwolić sobie na łzy. Niezaprzeczalne było, że jego żona tamtego dnia umarła. Sam obserwował jej ostatnie oddechy niosąc ją na rękach.
To była ostatnia bitwa wielkiego Krwawego Ciernia, czy tam Rzeźnika, czy… Ale nie był to koniec jego życia. Niedźwiedź Północy jeszcze długo zajmował ciało Maxwella. Zawiózł dzieci z powrotem do Anglii, potem pił i pił i pił. Smok został mu zabrany. Nawet najtwardszy ze strażników nie mógł patrzeć jak stworzenie dostaje ciosy od pijaka za każdym razem, gdy się spojrzy, a nawet Szatan nie wytrzymałby świadomości, że zwierzątko po każdym ciosie zdaje się tulić mocniej i mocniej. Do furii doprowadzało szalemca absolutnie wszystko na temat jego wychowanka. Jego wygląd przypominający o pochodzeniu, jego charakter, tak przypominający matkę… Oczy. Najgorsze były jego oczy. Przez nie smok stał się niemal chodzącym lustrem, a nie było wtedy na świecie niczego, czego nienawidziłby bardziej. Dzieci nigdy tak naprawdę nie poznał. Wystarczyło, że ryknął i nie zawracały mu głowy, ale ten jaszczur? Lojalny do granic. I to ciągłe uwieranie jego umysłu, gdy zrobił coś złego… Smok został zamknięty dla własnego bezpieczeństwa. Całą resztę procesu indywidualizacji spędził tam. I choć nie był głodny, doskwierało mu wiele. Dzień w dzień można było słyszeć rytmiczne dudnienie potwora obijającego się o ściany celi. Nigdy nie stracił nadziei, że w końcu się wydostanie, że znów ujrzy pana. 
    Kolejne lata mijały na pijaństwie. Kontynuował w prawdzie służbę, chociaż już nie tak regularną. Nie było już zewnętrznej potrzeby na intensywne działania, więc polegał zwykle na pojedynczych misjach. John próbował coś poradzić, ale nie wiedział jak. Nie widział innej pomocy, a w stanie upojenia cierpienie faktycznie wydawało się mniejsze. Ulegał mu więc, chociaż nie był z tego dumny. Opiekował się nim jak tylko mógł, może dlatego, że w trakcie pijańskich rozrób przypominał mu tego nastolatka, którym kiedyś był. Dzieciaka, który potrzebuje tylko popchnięcia w dobrą stronę. Może w pomocy znalazł ukojenie w tym, że on z małżonką nie mogli mieć dzieci. Pod tym względem powrót Maxwella zdecydowanie był błogosławieństwem.
    Kiedy John zmarł w wyniku ataku skrytobójcy Maxwell w ostatnim, desperackim, pijańskim akcie postanowił wyrazić całą swoją nienawiść do świata, całą frustrację. W pierwszym momencie myślał o sznurze, ale w szaleńczych próbach znalezienia go zdał sobie sprawę, że ktoś inny znacznie bardziej zasługuje na wymierzenie mu tego losu. Wypił ostatnią butelkę, rozwalił ją o ścianę i poszedł do jedynego miejsca w posiadłości, którego się bał. Może jedynego miejsca na świecie. Zbliżając się tam słyszał agonalne ryki zwierzęcia. Czy ono robiło tak zawsze, czy wyczuwa, że idzie? 
Wyrwał strażnikowi klucze i pochodnie i wchodząc, pierwszy raz od co najmniej 15 lat spojrzał w swoje oczy. Będąc pewnym swojej nadchodzącej śmierci stracił przytomność. 
Oczy smoka, które przywitały go na wejściu w tym momencie patrzyły na niego dokładnie tak samo przy jego powrocie do przytomności. Gorączkowo odsunął się od nich, rozcinając sobie rękę o fragmenty butelki, która musiała rozbić się przy jego upadku. Wtedy wszystko trafiło go na raz. Pił już tak długo… Ale dla kogo? Nie pamiętał już nawet tej osoby. Nie pamiętał wartości, ani jej ani swoich. Kiedy przestał uciekać w alkohol a zaczął go pragnąć? Od jak dawna już jest w tym stanie?
To wszystko było jak kubeł zimnej wody. Z równą mocą uderzyło go to, co ogarniało go w tym momencie, co jeszcze miał, co opuścił i co opuściło jego. Gorączkowo patrzył po swoich dłoniach, aż w końcu pierwszy raz objął wzrokiem całego smoka. Perski. Oczywiście, że wyrósł perski. Tyle jeszcze pamiętał… Był nieco mniejszy od tych, które widział. Urósł na tyle, na ile pozwalała mu cela, ale… Był zniszczony. Zdecydowanie nie można było go nazwać pełnoprawnym czy modelowym przedstawicielem swojej rasy. Westchnął i w akcie poddania się rzucił się mu na szyję. Musiał podjąć stosowne kroki. “John nie żyje. Muszę kontynuować jego pracę, jego życie, objąć jego stanowisko. Natychmiast udam się do Londynu i…” osunął się jakby w swoim objęciu po czym zacisnął pięści i wykrzyknął wlepiając wzrok w podłogę. Przypominał teraz małe, zdeterminowane, przepraszające dziecko.
“Przysięgam, że będę bronił tego co mam, będę bronił wszystkich moich bliskich, wszystko co jest częścią mnie, nawet tych, których nienawidzę. Nawet… Nawet jeśli tym, kogo nienawidzę najbardziej jestem ja sam.”
Czy… Czy te skrzydła nabrały… Jakby… Blasku? Niemożliwe. Musiał się mu wcześniej niezbyt dokładnie przyjrzeć.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Porażka gliny i nowy projekt

Światło